Tegoroczny piknik CHMIELOTY 2013 był jednym z lepszych a pod względem frekwencji najlepszy. Największym pechowcem okazał się Mecenas czyli ja (Mariusz Dziuba) a to ze względu na mój wypadek w którym straciłem 2 cm łokcia w sobotę 24 sierpnia tuż przed 9 rano. Jak się trudno nie domyślać resztę imprezy spędziłem w Lublinie w szpitalu na Jaczewskiego. Nie mam co wspominać dlatego tegoroczny pikniki w swoich słowach przedstawi dla Was Paweł Radziszewski. Życzę miłej lektury
"Chmieloty". Nazwa nie brzmi obco - od kilku lat przewija się na pl.rec.paralotnie - ale o co chodzi? Co to w ogóle jest??? Chwila szperania w Sieci i już mniej więcej wiadomo. Piknik paralotniowy. "Chmielaki" (dożynki chmielowe). Piękna okolica. Ekipa z KSP. Fajna atmosfera.
Za piwem specjalnie nie przepadam, ale latać uwielbiam. W Krasnymstawie nigdy nie byłem. Na ostatni weekend sierpnia nie mam żadnych konkretnych planów. Więc może by tak pojechać?
Na Parapikniku w Orzyszu zostałem dodatkowo zmotywowany przez Monikę i Mirka, którzy zachwycali się panującą na Chmielotach atmosferą, więc na kilka dni przed imprezą, po konsultacji z rodziną oraz serwisami pogodowymi, decyzja zapadła. Jadę. Udało się jeszcze namówić Jubilera.
Technologia uczyniła postępy, więc pierwszy raz pojawiłem się na krasnostawskim startowisku wirtualnie, za pomocą Google StreetView. Niestety, odarło to przyjazd z elementów nowości i zaskoczenia, bo podjeżdżając na miejsce czułem się jak w domu, ale oszczędziło jakiegokolwiek kluczenia - trafiłem jak po sznurku. A nie przyszłoby mi do głowy np. że z obwodnicy nie da się wjechać na wiadukt i należy jechać do ronda za miastem.
Dotarłem na miejsce w piątek po południu, kiedy kukułki w krasnostawskich zegarach wydawały z siebie trzecie kuknięcie. Wszystko wygląda tak jak już to widziałem, ale jest kilka namiotów i więcej ludzi. Wielu nie znam, ale jest sporo znajomych twarzy. Przywitanie, krótki rekonesans, rozstawienie namiotu i - nie ma rady - trzeba latać ;-)
Wrażenie robi potężna ilość miejsca na startowisku. Przygotowałem w spokoju napęd, rozstawiłem się daleko od namiotów i wystartowałem. Zgodnie z nieformalnym zaleceniem Adama poleciałem nad miasto. Miasto urokliwe, zwłaszcza w południowej części. Stare budynki, różne zaułki i zakątki. A na głównej ulicy, pomiędzy rozstawionymi tam namiotami kłębi się mrowie ludzi. No tak - to są te "Chmielaki". Polatałem godzinę, zlokalizowałem stację benzynową (wg mapy miały być trzy, ale jedna mi w zupełności wystarczy), okrążyłem masto. Nagle kilkaset metrów ode mnie zauważyłem znikający w zieleni podłużny, eliptyczny kształt. No ładnie - ktoś zaparkował w drzewach... Niezły początek. Ale zaraz - coś go wybiło w górę - what's up??? I znowu zniknął... Aaa - to przecież wesołe miasteczko i jakaś adrenalinowa konstrukcja. Ufff.
Po rozpoznawczym locie wystartowałem jeszcze raz, żeby trochę poszaleć w "Strefie Fikania" (piękne określenie kierownika startu na kawał łąki, nad którą można było do woli zabawiać się wingoverami, kosiaczeniem i zakrętami :-)), pamiętając jednakże, że "safety first".
Wieczorem grill, ognisko, rozmowy. Silna rosa i piękne pasma mgły nad doliną.
Noc dała się we znaki. Zimno i mokro. Pobudka na 05:40.
Dzwonek telefonu. Nim dogrzebałem się do kieszeni w kombinezonie, przestał dzwonić. 05:13. To Mirek. Najchętniej udusiłbym go od razu, ale do tego konieczne byłoby wyjście z namiotu. Nie ma sensu próbować spać dalej, zwłaszcza że coraz intensywniej dają się słyszeć Głosy. I wokołonapędowe krzątanie. I pierwsze odpalenia silników. No dobrze - wypełzam na zewnątrz.
Mgła. Gęsta. Wszędzie. Widoczność może z 50 metrów. Ale bractwo uwija się coraz intensywniej. Ponieważ nad głową pojawiają się gdzieniegdzie niebieskie plamy, pierwsi "zające" decydują się na start. I obserwuję pierwsze zetknięcie z obowiązującą tu organizacją latania: obowiązkowa łączność, każdy ze startujących przebija się jak najszybciej ponad chmury, melduje, że jest ponad nimi i dopiero wtedy następny ochotnik dostaje zezwolenie. Ponieważ niebieskie plamy nad głową niespecjalnie chcą się powiększać, nadal zwlekam ze startem, ale kolejny z wizualnych zachwytów, dobiegający z góry przez radio, przeważa szalę. Lecę.
Po uzyskaniu zgody startuję. Po chwili wchodzę w chmurę i nie widać nic. No to gaz do końca i idziemy do góry. Po kilkudziesięciu sekundach staje się jasno i jestem nad chmurami. Informuję o tym przez radio i zaczyna się uczta. Pode mną pofałdowana biała kołdra, powyżej - czysty błękit. Gdzieniegdzie wokół - inne paralotnie. Latam tuż nad kołdrą, krążąc wokół wybrzuszeń. Zabawa na 102. Gdzieś nad miastem widzę niewielkie zagłębienie w chmurach, więc wchodzę w studnię i w niej krążę. I znowu do góry. I na wprost przez wystający nad powierzchnią obłok. Po pół godzinie pojawiają się prześwity w kołdrze, po godzinie robią się coraz większe, układają się wzdłuż rzeki, więc zagłębiam się w nie, latając w kanionach chmur.
Komunikat przez radio - "pod chmurami jest bardziej szaro i smutno". Nad Wieprzem pojawia się duża dziura w pokrywie, więc uznaję, że się w nią zagłębię. Rzeczywiście - szaro, ale czy smutno? Nie. Podstawa mgły ma jakieś 200 m i pomiędzy nią a ziemią widzę kilka lecących pralotni. Więc nie lecę do lądowiska, ale postanawiam lecieć wzdłuż Wieprza. Zgodnie z sugestią Mirka - na południe. Monika wspominała, że rzeka meandruje, ale to, co widzę, jest sporym zaskoczeniem - zakola są tak pokręcone, że często nie wiadomo, jaki jest globalny kierunek rzeki.
No więc lecę wzdłuż zakoli. Stopniowo podstawa chmur się podnosi, pokrywa się przerzedza. Postanawiam polecieć przez jakiś czas dokładnie wzdłuż nurtu, co wymaga niekiedy aktywnej pracy sterówkami. Co jakiś czas widać wędkarzy. Staram się im akustycznie nie narzucać.
W pobliżu jednego z zakoli widzę na ziemi skrzydło. Podlatuję. Okazuje się, że lądowanie jest zaplanowane (cyt. "mała toaleta" ;-)).
Teraz trochę zabawy nad szuwarami. Potem lecę w stronę skarp doliny. Super widoki. Pojawił się niewielki wiatr i przy samych skarpach i za drzewami zaczynają być wyczuwalne niewielkie rotory. No to znowu nad szuwary. I znowu nad rzekę.
"Paralotnia nad Izbicą, zgłoś się". To chyba do mnie(?) No więc się zgłaszam. "Nadleć nade mnie i pokrąż przez chwilę, bo miałem awaryjne lądowanie i właśnie jedzie po mnie zwózka". OK - już widzę, więc lecę i krążę. Ekipa poszukiwawcza lokalizuje nieszczęśnika, więc lecę dalej.
No dobrze, ale jak długo można tak latać? Postanawiam dolecieć wzdłuż rzeki do osiągnięcia 15 km od startowiska i zawrócić, co też czynię.
Dolatując do startowiska widzę, że podstawa chmur podniosła się jeszcze wyżej i tworzą się piękne, wypasione cumulusy. Więc może by tak nie lądować i się z nimi pobawić? Dla kogoś mieszkającego w CTR-ze i pod TMA jest to nie lada gratka i nieczęsta możliwość. OK - to jedziemy w górę. Podstawa na ok. 800 m. Zaczynam latać pomiędzy chmurami. Słyszę przez radio Mirka: "Paweł - ty musisz tu wreszcie wylądować - tu jest jedzenie!" Co tam jedzenie - zabawa trwa w najlepsze. No dobrze - na jakiej wysokości są szczyty? Na ok. 1200 m. No to lecimy nad nie. Dookoła pokrywa chmur i gdzieniegdzie pojawiają się wieżyczki. Krajobraz iście bajkowy. Ale wieżyczki dalej rosną. Zaczynam się ścigać z jedną z nich, latając wokół niej. Na ok. 1400 m wychodzę nad szczyt. Dookoła pokrywa chmur i w pobliżu kolejna wieżyczka. No to pościgamy się również z nią. Zrównuję się z jej szczytem na wysokości ok. 1700 m. Widać znowu więcej, ale w pobliżu pojawiły się dwie kolejne. Zabieram się za okrążanie niższej z nich. No dobrze, ale jak długo można - powoli robi się zimno. Postanawiam dolecieć do 2000 m i rozpocząć schodzenie. I tak właśnie robię.
Cały lot trwał 3h08' i był po prostu rewelacyjny.
Wspomniałem o organizacji startów i lądowań. Bardzo ścisła. Starty i lądowania po zgłoszeniu i uzyskaniu zgody. KS oznajmił, że będą utworzone cztery okna startowe. Lekka konfuzja. O co chodzi? Po co cztery? OK - nieporozumienie. Chodzi o okna przestrzenne (decki) a nie czasowe. Po południu ustaliliśmy, że okna są tworami czasoprzestrzennymi - niemal jak w starym dowcipie o kapralu i żołnierzach - "latamy od tego rękawa w tamtą stronę do 20:00".
W ciągu dnia odtwarzanie bilansu cieplnego z porannego latania, rozmowy, niezliczone konsylia przy różnych napędach, eksperymenty z wibrującym śmigłem Piotrka, tankowanie i przygotowanie do dalszego latania.
Po południu kolejny lot, z intencją polatania termicznego. Po starcie lecę na zaciągniętych trymerach nad miasto, licząc na odrywające się znad dachów kominy. Rzeczywiście - są. Noszenia są spokojne, do ok. 2 m/s. Nie chcę odlatywać daleko - co jakiś czas zerkam, czy Jubiler już wystartował, bo chciałbym sobie z nim choć przez chwilę wspólnie polatać.
Słyszę, że na dole mają miejsce przygotowania do konkurencji - start, rzut do celu i przechwycenie balonika. Ale lata się tak fajnie, że nie zamierzam lądować. Nagle widzę lecącą w moim pobliżu dużą Myszkę Miki. Hmmm... Omamy? Wpływ nadmiernej ilości alkoholu? Raczej nie, czuję się dobrze a wczoraj przecież wypiłem tylko 2 kubki. To musi być coś innego. No tak - jakieś biedne dziecko pewnie teraz ryczy na dole za swoim balonem :) Więc skoro mamy już Myszkę Miki, postanawiam zorganizować sobie swoją prywatną konkurencję :) Nie decyduję się na przechwycenie Myszki Miki rękami, linkami lub oplotem kosza, bo wygląda na dość pancerną, więc postanawiam ją nieco pokopać. Trzy pierwsze podejścia nieudane, ale wreszcie się udaje. Zaczynam więc krążyć wokół niej. Współczynnik trafień mam jakieś 30%. Po jakimś czasie widzę, że Myszka schodzi do ziemi. Jest poniżej drzew. No to koniec zabawy. A tu nagle zaczyna się ponownie unosić. No to bawimy się dalej. Odpuszczam jej dopiero kiedy wleciała nad duży (stumilowy?) las , na wysokości ok. 20 metrów. Zabawa ciągnęła się przez 15 minut i 5 kilometrów (kolejne pojęcie czasoprzestrzenne :)) i śmiesznie wygląda jej ślad z GPSa :)
Przez radio słyszę, że miała miejsce zmiana planów - formujemy szyk do przelotu nad miastem, a zawody będą później. Pożegnawszy się z Myszką Miki pędzę nad miasto i z ledwością załapuję się, w ogonie, na końcówkę peletonu. Po jakimś czasie przez radio dają się słyszeć głosy niedosytu odnośnie przelotu, więc pada hasło do ponownego sformowania szyku. Dołączam do dwóch lecących skrzydeł, ustawiam się jako trzeci, po chwili na drugą pozycję dołącza jeszcze jedno skrzydło i lecimy. Spoglądam do tyłu i widzę, że za mną leci jeszcze kilkanaście paralotni. Skupiam się na precyzji trzymania odstępów. Ustawiam się tak, żeby widzieć przed sobą tylko napęd poprzednika, przesłaniającego dwa pierwsze napędy i trzymam tę pozycję. Przez radio słychać wyrazy uznania dla naszych poczynań. Na filmie widać, że wyszło całkiem nieźle.
Szyk w skoordynowany sposób się rozpada i zaczyna się dowolne latanie. Paliwo mi się kończy, więc jedynie przez chwilę latam z Jubilerem i Mirkiem. Kontroluję poziom paliwa, przez kilka minut latam w Strefie Fikania i ląduję. Pozostało 0.8 l.
Wieczorem mała wycieczka do miasta. Festyn na 14 fajerek. Nie sądziłem, że istnieje tyle browarów i gatunków piwa. Po powrocie ognisko i do spania ("Trzeba w nocy spać, żeby rano wstać" - Ferdynand Kiepski ;-)).
Rano, ok. 05:30, ponownie budzą mnie odgłosy krzątaniny i odpalanych napędów. Na zewnątrz sceneria jakże odmienna od wczorajszej - pełne słońce i zero zachmurzenia. Niestety, również solidna rosa (bardzo ślisko!) i całkowity brak wiatru, co prowokuje sporo nieudanych startów oraz jedno złamane śmigło i rozpruty zbiornik paliwa. Pojawia się niewielki wiaterek, rosa trochę obsycha, więc skrupulatnie przygotowuję skrzydło i odpalam. OK, lecę. Informuję przez radio i zaczynam kręcić się nad Wieprzem.
W sobotę była mowa o grupowym przelocie w stronę Zamościa, ale widzę, że peleton się rozciągnął w czasie (i, tradycyjnie, przestrzeni ;)). Ci, którzy wystartowali wcześniej, już zniknęli, następnych startujących niewielu, więc latam nad łąkami. Ale słyszę przez radio, że formuje się grupa i widzę lecące skrzydło. Dołączam do niego i zaczynamy lecieć wzdłuż Wieprza, mijając co jakiś czas wędkarzy.
Po jakimś czasie skład grupy się stabilizuje i ujednorodnia - cztery czerwone Nucleony. Lecę na trymerach ustawionych na +2 (moje ulubione ustawienie), od czasu do czasu podciągając się speedem. Ojciec Prowadzący co jakiś czas przekazuje komunikaty o liniach energetycznych, potem o zbliżającym się zbiorniku wodnym w Nieliszu. Nad brzegiem zbiornika dziesiątki wędkarzy. Skręcamy w prawo i lecimy wzdłuż tamy, potem - w lewo i wzdłuż zachodniego brzegu, na wysokości ok. 20-30 m. Na brzegu - kolejne dziesiątki wędkarzy. Pojawia się myśl - "że też im się chce o tej porze 8-O". Zapewne dokładnie to samo myślą sobie o nas :). Wyglądają na nastawionych przyjaźnie - spora część do nas macha (mam nadzieję, że nie jest to wygrażanie). Zasuwająca nad głowami eskadra czerwonych Nucleonów wgląda chyba na tyle atrakcyjnie, że rekompensuje ewentualnie przepłoszoną jedną czy dwie płotki :)
Ojciec Prowadzący sugeruje nabranie wysokości przed przeskokiem przez rozlewisko. Skręcamy w lewo, przelatujemy przez wodę i lecimy w stronę Zamościa. Coraz częściej muszę deptać speeda, więc ustawiam trymery na +6, zwłaszcza że lecimy pod wiatr. W słuchawkach pada pytanie o przewidywany czas lotu, w kontekście zapasu paliwa. Mnie to raczej nie dotyczy, bo zatankowałem 15.5 litra, więc czułem się na starcie jak podniebny tankowiec. Sporo linii energetycznych. Szukam na horyzoncie charakterystycznej wieży zamojskiego Ratusza, ale nie lokalizuję jej.
Szyk się nieco przetasowuje i zauważam, że jeden z Nucleonów jest "inaczej czerwony" niż pozostałe. No tak, to musi być WRC. Nie zwróciłem dotychczas uwagi na to, że WRC i klasyczny różnią się również odcieniem. I w ogóle taka drobna refleksja - ja to mam szczęście do popularnych skrzydeł. Przed laty zdarzało się, że mój niebieski Vox był jednym z sześciu identycznych podczas holi w Przasnyszu, teraz widzę, że czerwone Nucleony są bardzo popularne w Krasnymstawie. Nie lada problem miał w sobotę Mirek, który chciał mnie sfilmować w locie i musiał mnie odnaleźć. Istny informatyczny "problem komiwojażera", z utrudnieniami, bo miasta z oryginalnego zadania się przemieszczają, w dodatku nieprzewidywalnie ;->
Słyszę niezbyt wyraźnie komunikat o lotnisku i śmigłowcu, i odbijamy lekko w prawo. Przed nami błyszcząca powierzchnia. Co to jest? Aaa - to giełda samochodowa na lotnisku - to o to chodziło. Obniżamy się na ok. 20 m i defilujemy przed jej długim frontem, wzdłuż pasa, po czym skręcamy nad Zamość. Ojciec Prowadzący nakazuje zwiększenie wysokości i wychodzimy nad miasto, całkiem spore zresztą. "Po prawej mamy Rotundę". Co to, u licha, jest, ta Rotunda? Nie widzę. No dobrze - sprawdzę sobie w Internecie ;-) Wreszcie mamy pod sobą Starówkę i Rynek. Całkiem nieźle wyglądają z góry. Tylko, jeśli ktoś mnie zapyta, czy byłem "w" Zamościu, to co mu odpowiedzieć? Bo czy "nad" też się liczy?
Kierujemy się w stronę Krasnegostawu. Wiatr się wzmaga, szybkość wzrasta, ale pojawiają się też turbulencje. Zostaję nieco z tyłu, więc odpuszczam trymery na +10 - "najwyżej sobie trochę poesuję". Nie musiałem jednak, bo chyba wszyscy trymery odpuścili.
Zbliżamy się do startowiska. Ojciec Prowadzący nas anonsuje, dostajemy zgody i po kolei lądujemy. Uścisk ręki i podziękowania dla Ojca Prowadzącego i pozostałych współlecących. Wycieczka trwała 1h55' i przelecieliśmy ok. 80 km.
Wiatr narasta, więc uznaję, że latania w środku dnia nie będzie. Powoli zwijam sprzęt, składam namiot, oddaję się leniwym lotniskowym pogaduszkom, potem obiad, pożegnanie i do domu.
Bardzo udana impreza. Mnóstwo latania, super widoki, bardzo dobra organizacja. Podziękowania dla Organizatorów i do zobaczenia za rok.
Artykuł Pawła znajduje się tutaj